poniedziałek, 6 czerwca 2016

Post 35

On: Fratellanza miała kodeks dotyczący zabójstw.Do diabła w tej rodzinie obowiązywało mnóstwo kodeksów-niewykluczone,że jeden z nich dotyczył wypróżniania-i traktowali je bardzo poważnie,choć do zabojstw podchodzili ze szczególną powagą.Pierwsza zasada brzmiała: Nie zabijesz człowieka w towarzystwie jego rodziny,chyba,że zapadnie się pod ziemię i nie pozostawi ci wybóru.Pod tym względem Jack czuł się bezpieczny .Kolejna-druga zasada głosiła jednak,że nie można zabić żony,dzieci czy matki mężczyzny,by dobrać mu się do skóry.Każdy zabójca który ją złamał,sam kończył rychłą śmiercią z rąk swoich pracodawców.Jack miał nadzieję,że przekona Vince Diocentiziana ,iż Frank Vercasa był szczególnym przypadkiem.Na wypadek gdyby jednak wuj Vince nie chciał słychać tłumaczeń,Jack zaopatrzył się w plastik gotów wysadzić siebie i całą restaurację do której zmierzał.Broni nie miał,wiedział bowiem,że jeśli będą chcieli się go pozbyć,zaraz po wejściu do budynku osaczą go i odbiorą mu broń.
Jack nie był pewnien czy przeżyje eksplozję.Jesli miałby do wyboru znaleźć się w samym środku eksplozji albo pozwolić,by banda mądrali jego wuja wpakowała w niego kilkaset kul i wyrzuciła go do zatoki.....wolał pierwszą opcję.
Kiedy w ubiegłą środę dopadł Vercasa ten był w swojej posesji.Młody Brewer wdarł się na nią od tyłu ,pokonując ceglany mur oddzielajacy posiadłość Vercasa od domu sasiada.Podchodząc bliżej dostrzegł Franka i kilka osób na patio przy basenie piekących grilla-czy poza Kalifornią ktokolwiek piekł indyka na ruszcie? Oni również go dostrzegli .Ochroniarze rodziny chwycili broń,więc on nie miał zbytniego wyboru i sięgnął po uzi , zasypał całe patio gradem pocisków,zabijając nie tylko Franka ale i kobietę po 40,która była zapewne czyjąś żona i starszą panią,bez wątpienia czyjąś babcię.
Trzask.
Trzask.
Trzask.
Trzask.
Pozostali goście wrzeszczeli w niebogłosy,i w panice szukali schronienia .Jack wspiął się spowrotem na ceglany mur i wskoczył na posesję sasiada na której na szczęście nie było nikogo.Kiedy był już na ulicy grupa Latynosów w domu Vercasa otworzyła do niego ogień.Cudem przeżył.
Kiedy jednak wszedł do restauracji zastał w niej nie wuja lecz zaufanego rodzinnego capo Romaine Dicaniziana który odpowiadał tylko przed samym donem Vince Diocentizianem.
Romaine przypominał mu wiewiórkę z gębą wypchaną klopsikami ,kiedy powiedział mu wszystko tamten był wręcz uradowany.Twierdził,że wuj jest pełen uznania i dumy i,że juz powiadomił Jonathana Brewera o sukcesie jego syna.
Gdy usiedli tamten uraczył Jacka wartym trzysta dolarów cabernet sauvignon.
Jack poruszając temat zamordowanych kobiet był zestresowany jednak tamtem po wysłuchaniu jego słów odparł
-Posłuchaj ,wiedzieliśmy,że tak będzie,to nie była prosta sprawa.Przy czymś takim można łamać zasady.Poza tym to nie nasi ludzie zgineli.To cholerni Latynosi którzy uciekli z Meksyku.Nie ma tu dla nich miejsca.Ale skoro sami się pchają do tego biznesu nie mogą oczekiwać,że my bedziemy grać zgodnie z zasadami.-Zakończył i posłał mu uśmiech w postaci grymasu.
Spokojny już brunet wyszedł w połowie lunchu do toalety i wyłączył detektor.
Miał udać się teraz wraz z tymi mężczyznami do domu swojego wuja na rozmowę.
Vince Diocentiziana -szanowany człowiek we własnej rodzinie,budzący grozę don mafijnej rodziny Diocentiziana trzymający rękę na hazardzie,handlu bronią,narkotykami,lichwiarstwie,
prostytucji ,pornografii i innych rodzajach przestępczości zorganizowanej w San Francisco-był mierzącym metr osiemdziesiąt mężczyzną a jednocześnie wujem młodego Jacka.Jego ojciec zmienił nazwisko z powodów osobistych lecz dla brata był w stanie zabić każdego i tak też wychował Jacka by był bezwzględnie posłuszny wujowi.
Kiedy chłopak spojrzał w oczy wuja,oczy które przypominały gadzie:beznamiętne,zimne,czujne i przenikliwe od razu przywiodły mu na myśl spojrzenie Victorie  .Córkę Vince Diocentiziana i jego ulubioną kuzynke.
Kiedy odezwał się do Jacka ten musiał się powstrzymać by nie podskoczyć ze strachu.
-Prawda że nasze miasto jest piękne?-spytał machając ręką w stronę okna i z uśmiechem spoglądając na zbocza.
Chłopak przypuszczał,że wuj uśmiecha się do swojego ukochanego miasta jakim było San Francisco.W uśmiechu tym nie było radości czy czułości.Chciwość była w nim tylko chciwość.
-Powiedz mi czego oczekujesz ode mnie w zamian?-spytał przenosząc wzrok z okna spowrotem na siedemnastolatka.
-Niczego ,ostatnim razem chojne wynagrodzenie otrzymałem.
-Wszyscy dostajemy wynagrodzenia za naszą pracę.Ale chodzi mi raczej o to jakie informacje chciałabyś może uzyskać.-Chłopiec zastanawiał się przez chwilę nad jego słowami a potem odparł-Potrzebuję adresu pewnej osoby.Sprawy osobiste -dodał.
-Przysięgasz,że człowiek którego szukasz nie jest z żadnej z rodzin?
-Przysięgam
-Ta egzekucja nie może być w żaden sposób łączona z naszą rodziną .
-Przysięgam wuju.
-Ale zanim podam ci namiary chcę bys wykonał dla mnie kolejne zadanie.Jest to człowiek który sądzi,iż nie mogą go ruszyć bo ma koneksje w świecie prawniczym i jest strzeżony.Nazywa sie Nicholas Reudigos.
-Z chęcią rozgniotę każdego kto ci przeszkadza-odparł Jack -I tym razem nie wezmę pieniędzy.
-Jack nalegam abyś to zrobił.
-Proszę wuju pozwól wyświadczyć sobie przysługę.Będę bardzo rad.
Trwali w milczeniu jak gdyby  Diocentiziana rozważał jego słowa,ale Jack znał go już i wiedział,że takich słów właśnie oczekiwał-darmowego zlecenia w zamian za informację.
-Wiesz jestem szczęściarze.Gdziekolwiek nie spojrze ludzie chcą pracować dla mnie za darmo.-Na jego twarzy wykwitł obrzydliwy i straszny uśmiech.
-To nie szczęście .Zbierasz to co sam zasiałeś.Jeśli to jest uprzejmość to tylko dlatego ,że tak hojnie rozsypałeś jej ziarna.-obaj odwrócili się w stronę drzwi przez która weszła wysoka brunetka.Ubrana była w czarne dopasowane rurki z wysokim stanem ,czarny top i skórzaną kurtkę .
-Ah witaj Victoria,nie jesteś z mamą?-spytał mężczyzna siedzący na fotelu za biurkiem-przywitaj się z kuzynem,kultura wymaga nie uważasz?-odparł don.
-Dziewczyna kiwnęła głową w stronę Jacka a on odpowiedział jej tym samym.
Przechodzą do pokoju na pietrze.Jest tam ogromna biblioteka a na środku stoi stół do bilarda.Jack bierze w dłoń kij i uśmiecha się w stronę kuzynki stojącej przy regale.
-Partyjka? -dziewczyna patrzy na niego i wzdycha przeciagle -Nic się nie zmieniłeś Brewer ,nic a nic-rzuca ze śmiechem przy okazji odkładając wcześniej wyjęta książkę na miejsce.
-"Opowiesci o dwóch miastach"? -Jack patrzy na nią z zaciekawieniem.
-Tragedia i bohaterstwo,rewolucja francuska,gilotyny ścinanie głów.
To książka o wyższości jednostki nad tłumem i o tym,że życie człowieka jest ważniejsze niż rozwój mas.-Dziewczyna kończy swój wywód i podchodzi do jednej z komód znajdujących się w pomieszczeniu.Wyciąga z niej czarną skórzaną walizkę i kładzie na stole.

1 komentarz:

  1. O jejcu jecju.. Ile mam do nadrobienia!! Zgubiłam adres do twojego blogaa i starał się go znaleźć aż w końcu mi się udało. Mam nadzieję, że niedługo dodasz coś nowego ;) pozdrawiam całuję i zapraszam do siebie. Nowa historia jest.. Wiec trzeba coś obczaić, czyż nie? ^^


    //Tami G.

    OdpowiedzUsuń